Porzucając nadzieję, że ktokolwiek z rodziny będzie miał ochotę wybrać się do Danii samochodem postanowiłem w sobotę 24 lipca roku pańskiego 2010 odbyć samotnie moją pierwszą z dwóch wypraw za kanał Øresund. Dopiero w ostatniej chwili okazało się, że brat postanowił się wybrać ze mną :) Tak więc koniec końców razem, w sobotę 24 lipca roku pańskiego 2010, wsiedliśmy do pociągu w Lundzie o 9 rano i około 11 zaczęliśmy zwiedzanie Kopenhagi…
Po dojechaniu zaczęliśmy od muzeum. Po przejściu obok ogrodów Tivoli, które, jako że zwiedzaliśmy już 2 razy w przeszłości, postanowiliśmy sobie darować, przeszliśmy przez plac ratuszowy do muzeum „Ripley’s Believe It Or Not!”. W sumie było warto :) Nie było tam co prawda nic klimatycznego, wyjątkowego dla Kopenhagi, ale za to mogliśmy sobie pooglądać rybę z włosami, dwugłowego cielaka, ptakozwierza :D, największe jajko na świecie i ulepionego z pociętych dolarów kolesia, trzymającego w ręku banknot o bardzo ciekawym nominale (zdjęcia). Ogólnie ujmując więc muzeum było o tematyce dowolnej, podobne do muzeum rekordów Guinnessa, które również później zobaczyliśmy. Po muzeum przyszedł czas na zrobienie najbardziej standardowej, przewodnikowej trasy najbardziej znanym deptakiem w Kopenhadze – Østergade, który zaczyna się zaraz obok muzeum Ripley’a. Jak można się domyślić deptak był standardowo fajny:) Po drodze zahaczyliśmy o kościoły Skt. Petri Kirke i Vor Frue Kirke. Zobaczyliśmy sobie budynek Uniwersytetu, place Gråbrødretorv (nie pytać jak się czyta), Nytorv z zabytkowym starym ratuszem oraz najbardziej znany w Kopenhadze Højbro Plads z fontanną i pomnikiem biskupa założyciela miasta. No czyli właśnie trasa była jak najbardziej standardowa. Zdecydowanie najbardziej „niezwykły” był odwiedzony przez nas na tej trasie kościół Helligåndskirken – piękny, stary, z bogatą historią i fajnymi rzeczami w środku opisanymi zresztą dokładnie w przewodniku. Niestety zamknięty na cztery spusty. Ale nie całkiem… Jedno jego starsze skrzydło zostało otwarte i odbywał się tam w środku jakiś targ książek. To co tam zobaczyliśmy to dopiero było believe it Or not! Na osiemnastowiecznych nagrobkach pochowanych tam biskupów i tablicach upamiętniających zostały ustawione niezliczone kontenery na śmieci. Było ich tam tak dużo, że nawet nie było jak się do tych grobów dostać. Ja rozumiem, że w Danii kościoła się nie szanuje, ale mogliby chociaż uszanować zmarłych ludzi i nie robić z ich grobów wysypiska śmieci (a tak to niestety wyglądało). Zamieszczam zdjęcia, żeby nie było…
Mając chwilowo dość kopenhaskich kościołów udaliśmy się dalej przez Østergade aż do wielkiego, otoczonego zabytkowymi pałacami placu Kogens Nytorv, a stamtąd do najstarszego w mieście portu – klimatycznego Nyhavn. To ten taki najbardziej rozreklamowany z kolorowymi domkami po obu stronach kanału, gdzie można zjeść bardzo dobre śledzie :D Wracając z powrotem z Nyhavn skierowaliśmy się na północ zahaczając jeszcze tylko po drodze o wspomniane wcześniej muzeum rekordów Guinnessa połączone z muzeum strachów (czy jakoś tak… nazwy już nie pamiętam). Jeśli chodzi o to pierwsze to w zasadzie było to w pewnym stopniu powtórzenie tego Ripley’a „Believie it Or Not!” natomiast te „strachu” nie okazało się na tyle straszne, żeby nas przestraszyć. Najfajniejsze było w nim chyba działające krzesło elektryczne, na którym ochoczo spocząłem i lampa pomagająca złapać własny cień (jakkolwiek to rozumiecie – mniej więcej tak to wyglądało:D). Po muzeum została nam do zwiedzenia północna Kopenhaga. Kierując się ze wspomnianego już placu Kogens Nytorv na północ dotarliśmy do pałacu Amalienborg – a raczej do czterech identycznych pałaców okrążających plac z pomnikiem Fryderyka któregoś tam. Okolica tego XVII-wiecznego pałacu była, nie ujmując niczemu co widzieliśmy wcześniej, bardzo elegancka i może nawet trochę ‘imperialna’ zgodnie z założeniem właśnie wspomnianego króla Fryderyka, który zarządził budowę pałacu i jego okolicy. Obok pałacu(ów) (do których oczywiście nie weszliśmy bo kosztowało to miliard koron) stoi bardzo okazały kościół Marmorkirken – czyli marmurowy kościół:) Ten kościół był zdecydowanie najfajniejszy jaki udało nam się zobaczyć. Ba, podejrzewam, że w ogóle w Kopenhadze lepszego kościoła się nie znajdzie – ten jest naprawdę wyjątkowy, dorównujący wdziękiem i rozmiarami najlepszym paryskim. Ze zdjęć może tego nie widać, ale kościół ten warto w Kopenhadze zaliczyć. Od Amalienborga i kościoła dalej skierowaliśmy się na północ prowadzącym nad wodą, turystycznym deptakiem Larsens Plads jeszcze bardziej na północ, żeby zaliczyć kolejny punkt trasy – cytadelę. O niej pozwolę sobie napisać tylko tyle, że nie była wyjątkowa i wobec tego nie ma sensu męczyć czytelnika opisami niewiadomo czego (no bo właśnie poza paroma domkami, wiatrakiem i armatą w „cytadeli” nie było niczego). W ogóle im bardziej na północ tym jakoś gorzej nam to zwiedzanie szło. Nie udało nam się nawet przez 10 minut odnaleźć znajdującego się nieopodal cytadeli symbolu Kopenhagi – pomnika małej syrenki – od którego staliśmy w odległości jakiś 30 metrów (nie pytajcie jak to możliwe – widać możliwe:D)… Zniechęceni do północnej części miasta powróciliśmy do centrum ulicą Østervoldgade i tu też w zasadzie nie ma już o czym pisać. No może tylko tyle, że po drodze na szybko odwiedziliśmy kopenhaską operę, pałac Rosenborg Slot (jeden z trzech polecanych obok Amalienborga i Christiansborga najważniejszych pałaców miasta) i otaczający go najstarszy park publiczny w Kopenhadze – Kogens Have. No i tym sposobem zbliżyliśmy się z powrotem do stacji kolejowej, na której zakończyliśmy nasz około 9-godzinny dzień zwiedzania.
Drugi dzień kampanii kopenhaskiej (27 lipca) był dniem rodzinnym, dniem zwiedzania miasta z większą, niezdyscyplinowaną grupą. No i w zasadzie jeśli chodzi o zwiedzanie na tym stwierdzeniu można by skończyć opisywanie tego co się wtedy wydarzyło… :) No może nie było, aż tak źle… W końcu zwiedziłem znajdujący się na tzw. centralnej wyspie pałac Christiansborg oraz otaczające go budynki parlamentu i giełdy. Wejście do samego pałacu zostało ufundowane przez rodziców – około 120zł za cztery bilety, w tym dwa ulgowe. Nie mam pytań. Zamek w środku ładny, ciekawy, naprawdę warty zobaczenia, no ale ta cena… Umówmy się – to tak jakby zapłacić tyle za wejście do zamku królewskiego w Warszawie… W dodatku za wejście do podziemi trzeba było oddzielnie płacić (około 15 zł od łebka za zobaczenie paru ruin). Tego już było za wiele. Ruiny sobie darowaliśmy. Z samego zamku, notabene aktualnej rezydencji królewskiej, zapamiętałem jednak całkiem sporo i cieszę się, że tam zajrzałem. Najbardziej w pamięć zapadła mi sala, w której część podłogi została wykonana z kadłuba statku zatopionego przez Anglików na początku XIX wieku. W innej reprezentacyjnej sali długi, około 30-40 miejscowy stół został zrobiony z drewna z klatki schodowej, która ocalała jako jedyna podczas pożaru zamku pod koniec XIX wieku. Jak sobie człowiek o tych rzeczach pomyśli to od razu rozumie, że Duńczycy (i w ogóle Skandynawowie) muszą mieć recykling we krwi… :D Po zobaczeniu sobie wyspy nastąpiła powtórka zwiedzania w większym gronie paru głównych deptaków, które widzieliśmy z bratem pierwszego dnia no i przede wszystkim portu Nyhavn, gdzie jak już wcześniej wspomniałem, objadłem się bardzo dobrych śledzi. Trzy rodzaje – w tym śledzie w miodzie – pychota:D No i tak powiem, że choć nie było tego dnia rajdu-zwiedzania to to co robiliśmy było, przynajmniej dla mnie, idealnym dopełnieniem dwudniowego tournee.